Flag
polski
 
MENU
Szukaj
Koszyk

Lucjan Hoga – jestem z Wiczlina

Gdyńscy Kaszubi

Lucjan Hoga – jestem z Wiczlina

Wiczlino jest częścią Gdyni, która w ostatnich latach bardzo mocno się zmienia. Ten proces będzie postępować, według planów rozwoju, zachodnią część miasta ma zamieszkiwać w przyszłości co najmniej kilkadziesiąt tysięcy gdynian. Całkiem nie tak dawno, bo jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, a więc zaledwie trzydzieści parę lat temu, mijając Chwarzno i obwodnicę Trójmiasta zaczynał się inny, spokojniejszy świat – pola obsiane żytem, pasące się krowy, rzadka jednorodzinna zabudowa, niewielki ruch samochodów oraz często słyszany język kaszubski były stałym składnikiem ówczesnego, wiczlińskiego krajobrazu. Stopniowe zmiany zaczęły postępować w końcówce ubiegłego tysiąclecia, by nabrać na sile i dynamice w ostatniej dekadzie. O najstarszych mieszkańcach Wiczlina, historii tego miejsca oraz zmieniającym się świecie dowiaduje się podczas rozmowy z Lucjanem Hogą – rodowitym mieszkańcem tej obecnej dzielnicy Gdyni.

 

Młodość i wojna

Urodził się w 1938 roku, jego rodzice pochodzili z Wiczlina. Rodzina zamieszkiwała i zamieszkuje od wieków tę część Kaszub. W naszej rozmowie, Lucjan Hoga wspomina przodków, w tym jednego ze swoich prapradziadków, który płacił jeszcze dziesięcinę do klasztoru cysterskiego. Rodzinne ziemie sięgały wówczas aż do rzeki Ślęży w rumskich stronach i wówczas były to dobra cysterskie. Będąc chłopcem prawie stracił matkę, miały zdecydować o tym dawne zabobony ludowe. Według nich, kobieta po urodzeniu dziecka miała siedem dni spędzić w barłogu poporodowym. Często dochodziło do infekcji, które potrafiły skończyć się tragicznie dla kobiet. W ocaleniu matki maleńkiego Lucjana, dopomogła zimna krew jego dziadka, który wygonił opiekujące się nią kobiety, nakazał umyć córkę, zmienić pościel i podać niezbędne specyfiki medyczne, które zażegnały rozwijającą się infekcję.

Resztki dawnych zabudowań - najstarsza stodoła wiczlińska, której początki sięgają XVIII wieku. Fot. Andrzej Busler

 

Wczesne lata dzieciństwa Lucjana Hogi przypadły w okresie II wojny światowej. W 1939 roku jego rodzinna wieś nie ucierpiała mocno podczas działań wojennych, najgorszy czas miał jednak nadejść. Początkowo, Hogowie uciekli w okolice Chyloni, gdzie ukrywali się u swych krewnych w lesie. Ojciec – Juliusz Hoga, walczył w Wojsku Polskim w obronie Kępy Oksywskiej. Był woźnicą w oddziale pozostającym przy dowódcy pułkowniku Stanisławie Dąbku. Z jego wspomnień zachowała się jedna opowieść. Po kolejnym, niemieckim szturmie okopów na Pogórzu, do polskich żołnierzy przyszedł płk Dąbek. Dodając otuchy żołnierzom, zadał w pewnym momencie pytanie:

– Jesteście warszawiakami?

– Nie.

– Jesteście poznaniakami?

– Nie.

– To kim jesteście?

– My Kaszubi!

– Tak, na was Kaszubów można liczyć!

Po kapitulacji, 19 września, ojciec Hogi spędził jeszcze trzy doby w przejściowym, prowizorycznym obozie w okolicy obecnej elektrociepłowni, później trafił do stalagu na Pomorzu Zachodnim, gdzieś w okolicach Stargardu. Wydostał się z niewoli za sprawą swego szwagra – rybaka Denza, który zgłosił Niemcom, że potrzebuje pomocnika do łodzi, i że jego członek rodziny jest w niewoli i zna się na rybaczeniu. I faktycznie udało się, Juliusz Hoga powrócił z początkowej, wojennej tułaczki około 1941 roku. Ostatecznie nie trafił do szwagra-rybaka i nie uprawiał rybackiego rzemiosła. Początkowo pracował przy budowie koloni lotniczej w okolicy Demptowa, będąc także ochotnikiem – strażakiem. Strażackie tradycje w rodzinie Hogów to wielopokoleniowa ciągłość, pielęgnowana z przez dziesiątki lat. W późniejszym czasie został jednak wcielony do wehrmachtu, udało mu się szczęśliwie przeżyć wojnę.

Z czasów okupacji niemieckiej, Lucjanowi Hodze zapisał się jeden moment, który wrył się mocno w pamięć. W lutym 1944 roku, Niemcy zorganizowali zasadzkę na niewielki oddział Gryfa Pomorskiego, działającego pod dowództwem porucznika Alfreda Loepera ps. Lew z pobliskiego Koleczkowa. Partyzanci zostali zamknięci pierścieniem obławy w okolicach leśniczówki Piekiełko nad rzeką Ślężą (Zagórską Strugą). W walkach poległ por. Loeper wraz z kilkoma partyzantami ze swego oddziału. Po zakończeniu obławy, ciała zabitych gryfowców, Niemcy zawieźli do Bojana, gdzie obnażone i zmasakrowane zostały wystawione na widok publiczny w remizie strażackiej. Przy zabitych leżała tabliczka z napisem – polnische banditen (polscy bandyci). Hoga, będąc wówczas sześcioletnim dzieckiem, zapamiętał ten widok. W powojennej Polsce, partyzanci zostali pochowani i upamiętnieni tablicą na cmentarzu w Kielnie. Od jakiegoś czasu Lucjan Hoga stara się, aby upamiętnić gryfowców także w miejscu bitwy, tam gdzie polegli.

Odnosząc się do wojennego czasu wspomina także postać niejakiego Kwidzyńskiego, która zachowała się w opinii miejscowych, jako osoba, która zdradziła partyzantów. Ten człowiek miał początkowo silne związki z oddziałem gryfowców por. Loepera, później przeszedł na niemiecką stronę, a po jakimś czasie służył w mundurze SS. Za sprawą jego działalności zginęło wiele miejscowych osób, głównie z sąsiedniego Koleczkowa – cywili, w tym także dzieci. Po wojnie Kwidzyński związał się z Urzędem Bezpieczeństwa, ludzie się go bali. Sprawa jego działalności wyszła na jaw dopiero kilkanaście lat po wojnie i zdrajca został skazany zaledwie na kilka lat więzienia. Po odbyciu kary powrócił w rodzinne strony i był w dalszym ciągu utrapieniem dla miejscowej ludności, dopuszczając się wielu aktów bandytyzmu. Odszedł do wieczności kilkanaście lat temu.

Krótko przed oswobodzeniem Wiczlina na początku 1945, Lucjan Hoga zapamiętał nalot radzieckich bombowców na Gdynię. Jakiś czas po nim, w nocnej porze, do drzwi Hogów zapukał nieznany gość. Był to radziecki pilot, którego samolot został zestrzelony. Udało mu się katapultować i wylądować ze spadochronem z dala od oddziałów niemieckich. Hogowie dali mu narty i ciepłą odzież, podobno Rosjanin dotarł do swoich. Czy to prawda? Wojska radzieckie były wówczas około 30-40 kilometrów od Wiczlina. Było to z pewnością niełatwe, ale takie przypadki zdarzały się na wojnie.

W 1945 roku rodzina Hogów musiała uciekać ze swego gospodarstwa, które znalazło się w centrum działań wojennych. Na terenie ich posesji, Niemcy ustawili stanowisko ciężkiego karabinu maszynowego, skierowanego w stronę pola pełnego nacierających Rosjan od strony sąsiedniego Bojana. Kiedy Hogowie powrócili do swego gospodarstwa, pobliski obszar był usiany zabitymi Rosjanami. Na biegnącej niedaleko drodze, ciała zabitych nakładały się jedno na drugie tworząc rodzaj warstw. Wszystkie zwierzęta w gospodarstwie – cztery krowy i konia – zastali zabite. W gnojówce znaleźli zwłoki młodego, niemieckiego żołnierza, którego żywego dopadli Rosjanie i rozprawili się z nim w bardzo drastyczny sposób. Żołnierze radzieccy i niemieccy byli grzebani w różnych miejscach. Później, Rosjan ekshumowano i chowano na cmentarzu w pobliskim Głodowie (sołectwo Bojano). Na terenie tej nekropolii pochowane są szczątki przeszło sześciu tysięcy żołnierzy Frontu Białoruskiego, poległych w marcu 1945 roku w walkach o Gdynię i okoliczne miejscowości. Ekshumowane zostały tu zwłoki żołnierzy poległych w Chwaszczynie, Bojanie, Dobrzewinie, Kielnie, Koleczkowie, Osowej, Wielkim Kacku i Wiczlinie. Według danych zidentyfikowano jedynie 198 poległych, których nazwiska są umieszczone na głównej tablicy informacyjnej na cmentarzu. Spoczywający na tym terenie żołnierze to w większości Rosjanie i Białorusini, a także nieokreślona liczba Polaków pochodzących z terenów Kresów Wschodnich. Zanim spoczęli w Głodowie byli grzebani w różnych miejscach. Lucjan Hoga pamięta powojenne ekshumacje nieopodal ich gospodarstwa w 1947 roku. Było to około czterdziestu radzieckich żołnierzy. Od wielu lat w tym miejscu stoi krzyż. Mało osób pamięta z jakiego powodu ustawiono go w tym miejscu przeszło siedemdziesiąt lat temu. Takich punktów było więcej, w okolicy skrzyżowania ulic: Wiczlińskiej i Śliskiej, znajdowała się zbiorowa mogiła – około trzystu żołnierzy radzieckich.

Cmentarz wojenny w Głodowie. Fot. Andrzej Busler

Tablica na cmentarzu wojennym w Głodowie. Fot. Andrzej Busler

Przerażające liczby. Fot. Andrzej Busler

Miejsce ekshumacji czterdziestu żołnierzy radzieckich w 1947 roku. Fot. Andrzej Busler

Miejsce pierwszej wiczlińskiej szkoły przy obecnej ulicy Suchej, spalonej podczas działań wojennych w 1939 roku. Fot. Andrzej Busler

Resztki fundamentów, drugiego budynku wiczlińskiej szkoły przy obecnej ulicy Śliskiej. Fot. Andrzej Busler

 

Podczas naszej rozmowy, Hoga wspomina także o ciemnej stronie działań armii radzieckiej w 1945 roku na tych terenach – gwałtach na miejscowych kobietach, kradzieżach, a czasem morderstwach. Z pewnością wiele z tych zajść do dziś okrywa zasłona tajemnicy. Strach i wstyd przez całe lata paraliżował ofiary, które przeżyły wojnę. Dziś, w większości już nie żyją.

Pamiątka rodzinna – obraz, wiszący obecnie w domu córki Lucjana Hogi. W 1945 roku zbezczeszczony przez żołnierzy radzieckich. Fot. Andrzej Busler

Miejsce pochówku dwudziestu żołnierzy niemieckich przy obecnej ul. Śliskiej. Fot. Andrzej Busler

 

Echa wojny

Zapamiętał mocno jedną historię związaną z wojną, która miała swój dalszy ciąg po latach. Były to prawdopodobnie lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku – jechał samotnie traktorem, pracując na swoim polu. W oddali zastał niecodzienny widok. Polną drogą szła elegancka kobieta, ubrana w ciemną garsonkę, futro i kapelusz. Widok dość niecodzienny, szczególnie w takim miejscu i o porannej porze. Podjechał traktorem w stronę tajemniczej kobiety i zapytał się czy może pomóc? W odpowiedzi usłyszał zdrastwujtie! (dzień dobry). Okazało się, że kobieta była podczas wojny radziecką sanitariuszką i brała udział w działaniach na tutejszej ziemi. W walkach o Wiczlino zginął jej mąż, z którym pobrała się dzień wcześniej, co ciekawe ślub odbył się w pięknym kielnieńskim kościele odległym zaledwie kilka kilometrów od Wiczlina. Podczas nocy poślubnej młoda para spłodziła dziecko – córkę, która nigdy nie zobaczyła ojca. Urodziła się już po wojnie. Rosjanka przyjechała po wielu latach odwiedzić miejsce swej wielkiej miłości, a także śmierci swego męża, którego prochy spoczęły prawdopodobnie na cmentarzu w Głodowie. Córka tej pary została lekarzem i pracowała na jednej radzieckich akademii medycznych.

Strażak

Przez wiele lat, Lucjan Hoga jest związany z Ochotniczą Strażą Pożarną w Wiczlinie. Jest to najstarsza tego typu jednostka, założona w 1911 roku i wciąż funkcjonująca w obecnych granicach Gdyni. Strażakiem-ochotnikiem był także jego ojciec w międzywojniu w pobliskim Wejherowie, zanim nie pobrał się z Brygidą z domu Szreder. We wspomnieniach jego bliskich, pomysł utworzenia jednostki wynikał z faktu wielu pożarów, które często nawiedzały Wiczlino. Wówczas, w większości funkcjonowała tu zabudowa kryta strzechą. Głównym inicjatorem utworzenia OSP był szlachcic Józef Warzewski, który wystąpił z taką inicjatywą do władz pruskich. Pierwsza, niewielka siedziba OSP Wiczlino znajdowała się w okolicy dzisiejszej pętli autobusowej u zbiegu ulic Suchej i Wiczlińskiej w tym miejscu znajdziemy obecnie market Biedronka. Pruskie władze powiatowe przekazały dla nowo utworzonej jednostki – pompę strażacką konną, która przetrwała do II wojny światowej. Do 1939 roku, kolejnym dowódcą wiczlińskiego OSP był Wincenty Warzewski, a w czasach okupacji niemieckiej – Otto Nagel. Jego gospodarstwo znajdowało się w okolicy obecnej, nowej wiczlińskiej szkoły (Zespół Szkół Ogólnokształcących nr 8). Gospodarstwo Otto Nagla dzielił od remizy dystans niespełna kilometra. Jego zwyczajem było to, że miał w stałym pogotowiu, dwa zaprzęgnięte konie. W 1945 roku mienie jednostki zostało rozkradzione przez armię radziecką, nie ocalała także pierwsza pompa. We wspomnieniach Lucjana Hogi zachował się obraz dużego pożaru w 1947 roku. Wówczas, bohaterstwem wykazał się jeden z mieszkańców Wiczlina – członek OSP – Franciszek Krause, który wyniósł z płonącego domu, babcię Hogi porażoną prądem. Po tym zdarzeniu do Krausego przylgnął zwrot feuerwehrmann (z języka niemieckiego – strażak). Mówiono tak o nim do jego śmierci. Dziś nie ma już jego gospodarstwa, nie ma także rodziny Krausów.

W pierwszych, niezwykle ciężkich, powojennych latach rozpoczęto odbudowę OSP Wiczlino, odtwarzano ją w wielu aspektach: ludzkim i sprzętowym. Czynili to jej dawni członkowie, którzy przeżyli wojnę oraz następne pokolenia ochotników. Mocno przyczynił się do tego wiczliński sołtys Józef Siewert. Podczas naszej rozmowy, Lucjan Hoga nazywa go kilkukrotnie wskrzesicielem wiczlińskiej Straży Pożarnej. Z pewnością, gdy przyjrzymy się zniszczeniom wojennym w 1945 roku w ówczesnej wsi, to uzmysławiamy sobie, że nie jest to określenie na wyrost. Wiczlino zostało wówczas prawie zmiecione z powierzchni ziemi. Proces odbudowy jednostki trwał wiele lat. Lata powojenne to także starania miejscowej ludności o wiczlińską parafię. Lucjan Hoga wspomina:

w jednym z zabudowań, na naszej ziemi znaleźliśmy prowizoryczne miejsce, które służyło za kaplicę. Przyjeżdżał tam ksiądz i odprawiał nabożeństwa. Trwało to rok. Mieszkańcy mieli pomysł, aby kościół został wybudowany przy ulicy Wiczlińskiej w miejscu, gdzie znajduje się obecna siedziba OSP Wiczlino. Działaniami wiczlinian zainteresowała się ówczesna władza. Mój ojciec został wezwany na rozmowę do urzędu, gdzie postawiono mu ultimatum – koniec sprawy budowy kościoła i likwidacja prowizorycznej kaplicy, albo pół roku więzienia na początek. Dla mieszkańców był to cios, tym bardziej, że zgromadzono już sporo materiału budowlanego. Po jakimś czasie, zwróciliśmy się o pomoc do Powiatowej Rady Narodowej w Wejherowie, pamiętam, że na to spotkanie jechaliśmy na rowerach. Takie były czasy [wówczas Wiczlino podlegało administracyjnie pod Wejherowo]. Pozwolenia na budowę kościoła nie otrzymaliśmy, ale urzędnicy zgodzili się, aby ze zgromadzonego materiału wybudować nową siedzibę remizy strażackiej. I tak się stało. Początkowo, nowa placówka działała pełną parą, w tym miejscu mieściła się też klubokawiarnia. Niestety, gdy ona podupadła, budynek , który stał na prywatnej posesji Belgraua zaczął się sypać. Wówczas znaleźliśmy sposób na wyremontowanie podupadającej siedziby – przepisując nasze strażackie koło do Bojana. Bardzo dobrze wyszliśmy na tej operacji, dzięki niej znalazły się środki i remiza została porządnie wyremontowana. Niestety w momencie włączenia Wiczlina w granice Gdyni w 1972 roku, znowu zaczęły się problemy z naszą siedzibą. Wspólnie z Leonem Kolatowskim – ówczesnym naczelnikiem OSP Wiczlino zaczęliśmy znów szukać sprzymierzeńców, aby utrzymać naszą jednostkę. I znaleźliśmy – był to pułkownik Sierwicki z Rejonowej Straży Pożarnej. Jego matka pochodziła z Bojana, pułkownik był dobrym człowiekiem, świetnym fachowcem i z pasji historykiem. I tak powstała nowa siedziba, zaprojektowana przez inż. Kołodziejczaka. Pułkownik Sierwicki sporo nam pomógł, szczególnie że finansowanie naszej jednostki w granicach dużego miasta – Gdyni, wcale nie było łatwe. Początkowo otrzymaliśmy samochód bojowy star. Pamiętam, na początku lat siedemdziesiątych zmarł ówczesny prezes naszej jednostki – Władysław Brozio, jakiś czas później przyjechał do nas wspomniany wcześniej pułkownik Sierwicki i patrząc na mnie powiedział – pan będzie prezesem! I tak to się zaczęło w 1973 roku, miałem być na jedną czteroletnią kadencję, a prezesurę skończyłem w 2012 roku. To prawie czterdzieści lat. Pod koniec, w 2011 roku świętowaliśmy 100. lecie jednostki, a następnym prezesem został Waldemar Kolatowski. Niektórzy z druhów, z którymi miałem okazję współpracować już nie żyją, ale dochodzą młodzi i to cieszy.

Przez całe lata działalności w OSP sporo widział. W jego karierze wspomina o dwóch śmiertelnych wypadkach: stróżu budowlanym – Chrabkowskim oraz Leibrandtcie z pobliskiej Kolonii (wzniesienie Donas). Wiczlińska OSP była przez całe lata jego wielką pasją. Z racji wieku nie uczestniczy już w akcjach, cały czas myśli o swej jednostce. Cieszy się, że są następcy, mówi o nich, że to odpowiedzialni ludzie. W dalszym ciągu jest członkiem OSP Wiczlino – od kilku lat honorowym.

Wiczlino – dawniej a dziś

Ta obecna dzielnica Gdyni przeszła w ostatnich trzech dekadach potężną metamorfozę. Ciężko znaleźć na mapie miasta miejsce, które w tak znaczący sposób zmieniło swój charakter. Dawnej wieś kaszubska, gdzie próżno było szukać blokowisk i gęstej zabudowy. Wokół gospodarstw, pola obsiane żytem i łąki z pasącymi się krowami. I tak było przez całe lata. Bardziej dynamiczne zmiany zaczęły się w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego tysiąclecia. Jeszcze mocniej nasiliły się one przeszło dekadę temu. W miejscu dawnych pól uprawnych zaczęły powstawać osiedla wraz z infrastrukturą, znacząco zwiększyła się liczba mieszkańców i ruch samochodowy. Z pewnością nie jest już to samo, spokojne miejsce. Przez wiele lat swego życia, Lucjan Hoga gospodarzył na odziedziczonym kilkunastohektarowym gospodarstwie, utrzymując bez problemu swą rodzinę. Była to bardzo ciężka praca, ale dawała satysfakcję. Dziś, taka wielkość gospodarki nie pozwalałaby na godne życie. Koledzy – rolnicy z jego roczników już w większości nie żyją. Rolnictwem na Wiczlinie zajmuje się obecnie pięciu gospodarzy, reszta umarła lub wyprowadziła się. Lucjan Hoga żartuje, że powróciliśmy do czasów jego pradziadka – wówczas na Wiczlinie było niewiele więcej gospodarzy: Warzewski, Wiczliński, Grünholz, Żywicki i pradziadek Szreder. O zmianach wspomina, że są nieuniknione i człowiek się do nich dostosowuje. Jego pole i łąki są w dalszym ciągu obrabiane, ale już przez rodzinę i sąsiadów. Dzieci Lucjana Hogi nie gospodarzą, zajmują się prowadzeniem kilku wiczlińskich sklepów, to znak czasu. Jego intencją jest to, aby przekazać następnym pokoleniom wiczlińskie dzieje, tym bardziej, że wielu ze świadków przytoczonych historii już nie żyje. On jest jednym z ostatnich. Jest to szczególnie ważne, bo Wiczlino nie doczekało się szerszych opracowań. Ma je wiele innych dzielnic Gdyni oraz okolicznych miejscowości. W jego ocenie, obecnie ludzie pędzą przez życie nie mając czasu. Dawniej była ciężka praca, ale na wszystko był czas.

Andrzej Busler

 

Lucjan Hoga na tle części rodzinnego, wiczlińskiego domu rodzinnego. Fot. Andrzej Busler

 

 

 

 

Komentarze do wpisu (3)

Napisz komentarz
G

Grzegorz Paluszkiewicz

Czy Pan Lucjan pamięta rodzinę Leona Gosza ? npmg@wp.pl

G

Grzegorz Paluszkiewicz

Czy Pan Lucjan pamięta rodzinę Leona Gosza ?

D

Dagmara Maria Jaszka Solares

Moj Kochany Dziadek:)

Tagi